Głodne dusze odchodzą głodne.

17.5.11

Jest centrum maja. Tarot mógł być albo bardzo wyrafinowanym złym duchem, albo między prawdą a Bogiem. Czuję się oddzielony od dzisiejszej nocy bardziej niż dawniej, jakby odgradzająca mnie od nieba szyba wytyczała barierę nie do przełamania. Barierę między jaźnią, a światem, samotnością, a jej brakiem, przeszłością i przyszłością, transcendencją i przyziemnością, wreszcie nieskończonością i absolutnym dokonaniem.
Tu nie czuję zapachu maja, nie czuję nocnego koncertu cykad. Tu jest cicho, ale jakby martwo.

W samym środku nocy szukam oczyszczenia, szukam spokoju wieczności, momentu, gdzie kończy się gonitwa. Lecz ta oś dąży do nieskończoności.

Po prostu wstać, ubrać się i wyjść. Nie oglądać się za siebie, wziąć plecak i odejść w góry, będące bardziej yin niż yang. Znaleźć mistrza, sifu, przewodnika, zacząć nowe życie, prawdziwe, autentyczne, z dala od pragmatyzmu i braku sensu, szkół, upupiania, urabiania na papkę, rzeźbienia z gliny stworzenia ołowianych figurek systemu. Wstać i iść. Odnaleźć siebie, a wraz z sobą żywą nieśmiertelność. Zahaczając o północ, skierować się na południe i już na zawsze być szczęśliwym.

Wiesz, taki kuter...



10.5.11

Sapere Aude

Jest tak strasznie gorąco.
Strasznie.
Badając strukturę płótna farby i prawdy
czuje się ciarki (wiedza wymaga odwagi).

gdy rozum zawodzi bądź
odważny
moralizowali, lecz wtedy było łatwiej
wystarczyło wyjść z domu by nie musieć wracać.

gdy rozum śpi rodzą się
demony
moralizują, przestrzegają nas i teraz
cierpimy na bezsenność choć dusza pragnie snu.

Jest tak strasznie, zapalam
zapałkę
gaszę zapalam gaszę zapalam i gaszę
po raz trzeci, trąby cisza consummatum est.



9.5.11

Ziemia pachnie tak jak zawsze o tej porze roku, o tym maju. Pachnie nocą, niebem gwiazd, każdą świetlną impresją i jaśminową perfumą. Dziś coś pękło, rozsypały się karty tarota. Mam duszę, więc się duszę, więc wzbraniam się, ale nie mogę złapać oddechu, choć nie palę. Oby tylko nie skończyć jak Nemeczek, żeby nie zabudowali tego skrawka ziemi co krzyczy, że jeszcze jest czas.

Jeszcze odnajdziemy, przyjdzie do nas ten mistycyzm. Jeszcze z pokorą odbierzemy, albo arogancko wydrzemy światło, ciszę i to jedno, co rozdziera lepiej niż tysiąc damasceńskich szabli w dłoni któregoś z herosów dawnych baśni legend i bajek. Bezkres traw i szum drzew. Przestrzeń. Dziś nie pamiętam już nawet jak się trzyma pióro, jak się kładzie farbę i rzeźbi w glinie stworzenia, lecz przyjdzie dzień, gdy w noc zmieni się cień i znów staniemy się wolni.

A do tego czasu... Będziemy płakać, krzyczeć w sercach. Będziemy trochę bardziej smutni, tak jak dawniej. Znów staniemy na pustej plaży Friedricha, na Mont Blanc polskich Tatr, na wiejskiej drodze, pośród pustych stepów, gdzie cisza odbita echem uderza w struny duszy i gra Ólafura, a może Szopena. Ty stoisz nad smutną rzeką, bo już się zmierzcha i czas wracać do domu. Wracać jak zawsze o tej porze, z majowym zapachem w nozdrzach i cykaniem świerszczy w absolutnych uszach.

Żadnej nocy nie czułem tak jak tej. Sto kilometrów zniknęło na mikrosekundę, świat zawirował, kończyny ledwie trzymały się ciała, a ja migotałem w kilku miejscach naraz. Teraz siedzę i mam dłonie Santiago, wyciągam nimi sieci z herbaty i czuję jedność. Zostało mniej niż więcej. Kiedyś obudzę się i po prostu będziesz obok, wiem to. Kocham Cię bardziej, niż byłoby to rozsądne.

Nie umiem uciekać?