Głodne dusze odchodzą głodne.

29.12.11

Tęsknienia X

drży w rytm minionych
miast zimny piach
topola naga rodzi się z muszli
spienionych morza fal

po cichu spadają z nieba
gołąb gwiazda i ćma
już wieczór amigo wieczór
pierwszego z bezdomnych psa

wigilia zwierzęca tchnie iskrę
mówi po ludzku miejskie zoo
w wyciu odnajdziesz
pazury przestrzeń i proch

niebo gra miło jak skald
trubadur traktów i dni
przyjdzie i umrze na szlaku
żuk na kamieniu chwil





popiół

i zabierze nas tajfun
siła lunarnych rąk
rude cegły ćmią się
popiół popiół

słowo złożone w łódkę
origami szklanej ćmy
zostawia pył skrzydeł
popiół popiół

ziarno kiełkuje powoli
gruda ziemi trwa
golemy spalone
popiół popiół

kryształ ametyst
cytryn górski śni
bóg w kosodrzewach
popiół popiół

zielony szmaragd Nerona
widzi igrzysko w tle
pożar w Rzymie
popiół popiół




24.12.11

Tęsknienia IX

niszczeje świat jak zdarty flek
w tempie sobie tylko znanym
śnieżne arie i chorały
nuci w bruku drżących chwil

kostki marnieją i płoną
nieheblowane drewno lat
słyszy każdy szum listowia
co gnije w lodzie – zmarłych trzask

uderza błysk sprzed oczu – flesz
cofnięcie lotu aniołów
i nadszedł czas i idzie wciąż
nie przypłacony spadaniem

meteor-Ikar gwiazdy śladem
na niebie starym jak Santiago
będzie szedł jak kazał los
w złe olśnienia w ciszę traw

przenika i przemierza wciąż
ślad wilczy w śniegu małpich rąk
ucieka szuka łuny brzasku
ten sam - co życie - kamień dróg

po zmroku umrze tak jak zawsze
w larw pustyni się ukrywa
wydrze gwiazdy jak wątroby
arka w siną dal odpływa




15.12.11

pierścień

ślepy jubiler dróg
spontaniczny ostatni szlif
przed-bursztyn gładki jak niebo
spada w wodę w toń wiecznych fal

sosnowa krew świata
przetacza się w kłosach
bieszczadzkich lisich traw

kapie zatrata
w najcichszych głosach
noc meteorów trwa

soczewka oka mknie
by zdobywać i przekuwać
istota drzewa w okowach
zamknięta na palcu trwa




Tęsknienia VIII

z bursztynu mgławica chwil
włókna rudej krwi
skażeni złym ziarnem
tańczymy w fontannie
w ucieczce niepewnych dni

drżą drobne ptaki-kamyki
mrozem gnije liść
tonące w sadzawce
zgubione latawce
chcą tylko jednego - żyć




  ∞

20.11.11

Ars poetica

istnieje prosta droga dla ciebie prosta droga
by iść nie dojść wciąż wiernym
jak pies niedoli konać

ten czas jak barbituran niedobry czas dla ptaków
my wciąż będziemy trwali
nie znając innych strachów

a chłód co stopy gryzie aniołom przeniebieskim
ten sam co noc na szczycie
jest jakby bardziej ziemski

tak my jaskółki burzy nisko latając śnimy
bijąc skrzydłami przestrzeń
nasze koszmarne winy

wszak wiesz kochanko ciszy jak ciemność od światłości
rozdzielić boskim tchnieniem
i żyć w pełni wolności

wszystkie rozbite lustra rozbite dusz pragnienia
znajdują ujście w tobie
jak Styks w nicości przemian

i ślady które po nas zostawi chart nadziei
będą krzyczeć te słowa
wierzyli i zginęli


- - -

Są chwile, kiedy rzucasz wszystko byle nie siebie pod oczy świateł nadjeżdżających aut. Zmagam się z eskapizmem. Skutek różny, aromat różany, prawie jak gorzkich migdałów. Cierpko na języku, kiedy płoną lasy gdzieś w oddali. To wszystko jest jak owi ptacy, co lecą przez lata bez lądowania. Chwała im, chwała nam.
Gloria Victis.




16.11.11

Ludzie bez uzależnień, a wrażliwi są najbardziej odważni. Bez łańcuchów przyzwyczajeń i rytuałów zmagają się co dzień ze światem, nie uciekając.

Każdy papieros to dwanaście łez, wódka w kieliszku ma słony smak, gromki, kpiący śmiech ocieka niewypłakanym wzrokiem. Ucieczka w aktywność, nietwórczą destrukcję. I nie ma w tym nic złego, powiemy, to ludzkie, normalne, mając w tym swoją rację.

Istnieje pewna subtelna granica pomiędzy pielęgnowaniem swojej zwierzęcości, pierwotności, animistycznego charakteru, a przełamywaniem własnej natury. Podobnie - istnieje subtelna granica pomiędzy niszczeniem natury, a pokonywaniem jej. To drugie to rozwój, gdy pierwsze to destrukcja. Pokonywanie własnej natury jest zgodne z nią samą. Niszczenie własnej natury to ignorancja. Granica jest cienka, ale wyraźna.

Eskapizm to pułapka. Bierność to pułapka. Jak za zimno, to można odmrozić sobie palce, jak za ciepło, to można się poparzyć. Trzeba znaleźć odpowiedni moment równowagi. I tu pojawia się problem. Ten moment równowagi istnieje tylko na matematycznym schemacie, w rzeczywistości esencją jest zbliżenie się do niego, a raczej sam proces zbliżania się. A więc zmiana. Od aktywności do bierności. Od bierności do aktywności, jak wahadło zahaczając, ale nie mogąc się zaczepić na stałe o punkt równowagi.
Gówno prawda.

A gdzie jest prawda-prawda? Zwyczajnie nie wiem. Może w procesie szukania jej, miast w znalezieniu, tak jak piękno życia ponoć ma nie tkwić w magii chwili, ale w codzienności, tak bliskiej naturze. A może tu i tu? Może potrzebna jest taka hipokryzja, żeby móc czuć się człowiekiem? Doskonałość sztuki otrzymuje się w zamian za takie kalectwo ? Może w życiu chodzi o to, żeby być trochę niemożliwym ?

Okres buntu, jesteś jeszcze młody. A ja odpowiem znów - gówno prawda. To nie ja jestem młody, ale ty jesteś stary, jeśliś przestał się zastanawiać nad sobą i przyjął bardziej lub mniej bezkrytycznie pewien system ideologiczny po to, by móc w spokoju się ustatkować plus minus po trzydziestce.

Bo masz rację - zadręczanie się nie ma sensu, nie znajdę odpowiedzi pewnej. Ale chcę zahaczać o prawdę i nie wyrzekać się tęsknoty za pięknem. Chcę ją przeżywać, pielęgnować, płakać, nie zgadzać się, nie uciekać i nie stać w miejscu, śnić ją bez obrony. Tęsknotę, ostatni bastion żalu, że na końcu jesteśmy sami. Że umrzemy milcząc, jak drzewa stojąc.

I że co najgorsze, żaden eskapizm nie wchodzi w grę.




14.11.11

A

sny ostatnich nocy uciekają
daleko daleko poza postrzeganie
kochane postrzeganie
nie trafiam słów klnąc

echa zgliszcz umiera czas
ja mrę koniec wieku kropka
ja już umiera słaby
substytutów nie pozbywam się

zapalam znicz zniszcz zniszcz
oczy świateł szydercze krzyk
amen amen ja bez winy ja grzesznik
strumień gór czysty jak struna A

koniec synu koniec twoje księstwo
stracone we mgle trzymaj się sensu
poza sensem ucieczka w nieznane
w typowe dla ludu w niemość

ryk jelenia wśród skał jak huk morza
JA nie wytłumaczę żadnej z metafor
ale jeśli czujesz jestem Twój nagi
bezbronny nie umiem śnić boli

Pani Wolf, to nie przypadek
ja żyję dzięki Pani to nowa część
świata jak gatunek drzewa
ballada więc niech powie ktoś

kurwa ja nie żyję nie żyję
krzyczę tłukąc porcelanowy
zestaw konwenansowy jedwabnik
przędzie sieć jak ośmiobóg

nieświadomość toczy wojnę
bez kunsztu jak każda wojna
nie ma siły na przejście
nie ma siły by iść

wrzask unosi głowę amen
amen amen amen
to już czyste szaleństwo
forma procent sto

nie umiem przestać
bizonów stado na prerii
jeśli odkryjesz klucz będziesz
jak to stado jak milion słońc

uspokajam oddech standardowo
środek i drgawki nie nie
zasługuję nawet na czkawkę
nie radzę sobie

z formą autorytetami
miłością światem ze sobą
sylabami sylenami ulicą
położoną jak głowa

pstryk szybko jak zdjęcie
niechciane dziecko aborcja
myśli nikt nie myślał
wcześniej o poezji w ten sposób


- - -

Nie wiem nic i umiem tyle samo drgawek. Ta struna krzyczy, boże jak strasznie. Eskapizm. Umiem mówić już tylko hasłami, jeśli chcesz zrozumieć zbliż się do boga drżę. Czerpcie póki nie zabrano mnie, ja filtr na rzeczywistość, ja filtr papierosa, ja filtr. Czas ginąć, nawet jesień zamarza, tylko ja słabo-mocny, czerwono-niebieski. Gdzie jesteś, gdzie jesteś, kiedy ja. Wiem, że dam radę, ale dlaczego dałeś mi tak cienką zbroję i tak gruby charakter?


 
  

6.11.11

Potwornie tęsknię do piękna.

Nie do obrazów zgrabnych snów liter dźwięków drzew liści smaków. Do czegoś większego niż łaskotanie duszy, urywanie kończyn. Do ostatecznego zmagania się z naturą tęsknię, do znalezienia się w sytuacji tak bardzo pierwotnej, czuję pęd. Do ostatecznego sprawdzianu, w którym liczy się albo całe życie, albo cala śmierć, do matury prostych ludzi. Najsmutniejsze, najbardziej przygnębiające jest to oszukanie losu, przedwczesna znajomość prawdy o pustce, jaka przychodzi gdy spełni się ostatnie rozdanie.Trzeba nauczyć się patrzeć, fakt posiadania oczu jeszcze o niczym nie świadczy. A czasem trzeba się po prostu wypisać, gdy zacięte usta tęsknią do niebytu.

Dawniej to pisanie, to była taka dziecięca potrzeba wyrażenia siebie, zwrócenia uwagi, udając że wcale zwrócić uwagi się nie chce. No i kontestacja, wkurwiactwo. Później przyszły uczucia i sprawy poza zmysłami, aspekt świata yin, damskość. Widzenie spraw niezatapialnych i niezgoda. Ten żarzący się bunt powoli dostawał ciepła, płonęły lasy. Dzisiaj to już piekło. Utajona moc, zamknięta w wątłej trzcinie idea kosmosu, energia atomu. Powoli pisanie przestawało być przyjemnością samą w sobie, stawało się rodzajem terapii - jesienniały endorfiny w hormony popiołu. Przyszedł czas, by autoterapia stała się na dobre funkcją pisania. To też minęło. Nie ma już dla mnie terapii. Dzisiaj pisanie to już niszczące uzależnienie, zamknięte w sercu jak komar w bursztynie, co niesie w sobie kroplę żalu.

Kroplę tęsknoty do piękna, kroplę wiedzy, że nie da się zachować siebie i żyć w zgodzie, bez biczowania bliźnich. Czy to prawda tak boli, mądrość starych dębów? Dlaczego boicie się cierpieć? Dlaczego, psy i suki Pawłowa, czujecie tylko ból, a nie widzicie jak twarde stają się wasze kolana? W ostatecznym rachunku i tak chodzi o manichejską walkę i lęk przed śmiercią.

A ja dalej potwornie tęsknię do piękna.



19.10.11

feniks

w deszczu gwiazd wstępuje w kosmos koliber
miota miota swój strach w oczach świateł
melancholia spokojnego psa siad
wycie wilka zmierzwiona sierść i kły

na glinianych symbolach wychował się atlas
kolumna niebios dorycka do bólu nieprzesadna
koryncko bez jońskich jajników nie ze słabości
kruszy się ale że był mocny za długo

świątynia królowej matki tętni życiem
spadają płascy wojownicy nie patrząc w dół
zlatują bogi złożono w ofierze skrzydła fryzów
zmęczony koliber tnie dziobem przez powietrze

kamienieją pióra blakną antycznie
roztrzaskany marmur okruchy życia
między niebem i niebem jest ziemia
teraz wiem: ptacy umierają w locie


- - -

Chciałbym ukryć w dłoniach zderzenie światów. Piękne dźwięki i magiczność kontrastów. Tu już nie ma huśtawek, wahadeł, czy karuzel. Tu jest wieczne drganie cząstek, rezonans, kamerton. Szukam, wątpię i próbuję, myśląc czasem, czy narodzenie się było konieczne i dlaczego akurat wtedy, kiedy duchy wyłażą na wierzch.




11.10.11

Tęsknienia VI

i polecisz jak orły jak stado skrzydlatych lwów
taki już twój los twój palmowy liść
by blisko i daleko drzewem poznania szeptem
krzykiem chłodnym horyzontem

spalać się w locie tonący wraku
tak rzucone kości nie odwrócą natury
nie cofniesz się przed niczym na piędź na dwie
cegło w tym murze człowieku twardy

będą krzyczeli pluli mówili nie to nie
tak walcz noś sztandar nie zawiedź ojców
będą zarzucali sieci pretensji
weź nóż i podrzyj jakbyś otwierał brzuchy

ich brudne wnętrza milcz po prostu
zostaw banalne prawdy przy sobie chleb
wodę i wiatr nie wszystko można mniej wolno
szybko chodź za mną umrzemy ale


- - -

Rzucić świat, wziąć Cię i uciec, zostać drwalem. Wieczne uciekanie. Ginąca rasa. O poranku kilka łez jak kamienie, bo to jesień, jesień Miła, jesień kamiennych rąk.




14.9.11

Cholerny marazm. Jedynie pisać mi zostało, bo jak nie pisać, to co? To ze zmęczenia, tłumaczę sobie. To tylko zmęczenie, takie długie. Tuliłem w dłoni spadły liść, jak tuli się wróbla i czuje się jego ciepłe, pulsujące ciałko w złożonych skrzydłach. To jak mieć przyjaciela i nie mieć przyjaciela, ten liść, żółty spłowiały, suchy. Uleciał, chciał być szczęśliwy w kamiennym wietrze.

Śpiewa wiatr. Iskra płonie gdzieś jeszcze, deszczowa pochodnia. Spacery po ciemku, po omacku, czas czasów. Głowa bezwiednie opada jak ten liść. Wszystkie jesienie świata zamknięte w walizce tych kilku dni i nocy. Jest tak strasznie, nierzeczywiście. Oczy sęków patrzą na mnie z drewnianych mebli. Patrzą złym wzrokiem, takim, o którym można powiedzieć, że zabija. Gdyby mogły, to by krzyczały. Ja też.

Widzę rzeczy, których nie ma. Czuję zapachy nieistniejące. Czuję się poza wszystkim i gdyby nie to, że naskórek też mi się łuszczy, nie byłoby różnicy między fundamentalnymi wariantami bycia i nie bycia, bo byłoby wszystko jedno. Czarno-białe miasto z komiksu śpi. Tylko w jednym mieszkaniu, gdzieś, na końcu świata ktoś właśnie tłucze filiżankę pełną herbaty.

Szkoda tej herbaty.



8.9.11

wiśnie

przepraszam przecież wiesz krok w tył i żyje się dalej
żyje
no żyj nie przychodź dyskwalifikacja zanim

ale nie mów nie kończ jeszcze przyjdą po nas i rozliczą
nas
kaletnicy piekła będziemy zdobić kręgi lecz do tego czasu

nie mów ja wiem bywało różnie między dłońmi
różnie
teraz nieważne milcz ciszą cykadą traw mów tylko

przychodź czasem otwieraj usta i kieszenie
ust
wysyp wiśnie na dłoń zaciśnij pięść i na murze

jak gwoździem w drzewie wypisz wymaluj
my


- - -

Jesień o największej mocy jak dotąd, choć nie mam czterdziestu lat i połowy życia za sobą. Ludzie umierają na moich oczach, widzę rzeczy których nie powinienem widzieć. Spalona za oknem kartka, płomień akwarelowej pochodni w deszczu chłonął supernową. Silnym być, silnym tej jesieni, tego piekła deszczowego. Tęsknienia i niemoce.




odpływ

niebo łka tak krucho łamliwie
żegna się przyjdź do mnie przyjdź
choćby na sekundę minionych chwil

jest tak strasznie tartar roku otchłań
czas się żegnać ptacy przyjaciele
kwaśno na ulicach smażą powidła

jak kwiat śliwy gałązko jabłoni
nie mam wpływu koryto rzeki schodami
pod górę wodospadem nie może spaść

pod prąd na przekór imbir spala
pożar pożar ze schronu z
lemniskaty betonu pożar ktoś krzyczy

mijamy się na schodach sen jak ze snu
trudno uwierzyć palce oddalają się
góra dół rośnie dalej las

- - -

Muzyczny zgon. Jesień w pełni, na świecie dzieje się źle. Każdy może umrzeć dziś. Fundujemy sobie dźwiękowe iniekcje i suszone owoce, bo za mało zimnego metalu. Chodniki płoną we wrześniowym deszczu, cienie chodzą po ulicach. Bardzo onirycznie, bardzo niezdrowo, bardzo niebezpiecznie. Łatwo się poślizgnąć. Struna drga, daje siłę. Wszystko będzie jak najlepiej. Obiecuję. Tęsknię.




1.8.11

Har-Magedon

Sacrum i profanum: święty Paweł i Gaweł.
Nie ma kompromisów, kiedy piecze i kłuje.
Zatknij flagę wolności, rewolty, miłości
dokonanej szybko, bez kunsztu.

Każdy to ocean: płynie w nas światło nie prąd.
Studnia bez dna, tak nisko można upaść. Powiesz
zezwierzęcenie, ale nie trafisz w dziesiątkę
inną niż na tarczy zegara,

bo potrzeba nam wilków, kiedy orła dziobią
kruki, kiedy orła dziobią wrony, gdy sępy
nasze żrą wątroby. Spalone w locie ptaki
i ich samotnych gniazd trwanie.

Delfiny: kamienie wyrzucone przez fale
na brzeg. Z otwartymi brzuchami wędzą się już
kolejny dzień. Dzieci krzyczą, puszczają kaczki,
a wieloryb szuka powrotu.

Zagubiona pszczoła: cząstka wielkiej rozpaczy
umiera daleko od domu, już nie krzyczy.
Na chodnik spadł motyl jak śnieg. Pierwsza ofiara
tej wojny umiera po cichu.

- - -


Zatruta studnia. Ostatnio, jakoś mniej piszę. Nie wiem dlaczego, ale boję się, że boję się pisać, boję się słów. Jakby oplotły mnie jadowite żmije. Dawniej wystarczył dźwięk, inspirujący wers, myśl, widok, lub powidok. Dziś nie wystarcza. Teraz już nie. Głupio pisać o starzeniu się w tym wieku, nie licząc istoty tęczówek. Głupio o braku motywacji, a raczej wstyd. Głupio i o wstydzie mówić. Coś jak oplatająca rezygnacja, lub strach przed uwolnieniem siebie. Nawet nie ucieczka, ale zabawa sześciolatka w chowanego przed dorosłymi. A przecież nie tędy ja.  
Ja przez okno uciekam z krzykiem.




2.7.11

I wlokę go. On wlecze mnie. Kałuże lśnią nam pod nogami.

I tęsknię, do tego lśnienia, co raduje oczy podczas wędrówki. Jutro znów sprzedam swoje ja w restauracji, jak tania dziwka, uśmiechając się, bo płacą. A z drugiej strony, będę miał możliwość służyć innym ludziom, jak nakazuje bushido. Odliczam czas do dnia, gdy opuszczę ten chwilowy zamtuz i będę czuł się bardziej nieskrępowany, będę mógł wyjść, gdy o tym pomyślę, wsiąść w pociąg, gdy podjedzie i wrócić, kiedy będzie pora, a nie gdy będzie odgórnie trzeba.

Marzę o Was, Lasy, tęsknię do Was, Góry, śnię Twoje fale, Wodo. Chcę iść, iść, by iść, nie by dojść. Tak wiele jeszcze muszę się nauczyć, każdy dzień jest próbą, jest treningiem. Trzeba nie lada spostrzegawczości, żeby to widzieć, nie lada cierpliwości, by spokojnie w tym wytrwać. Nie lada twardości, by nie zawładnęła człowiekiem nadwrażliwość. Tęsknię do miejsc w których nigdy nie byłem, a przynajmniej nie w tym wcieleniu. I nie chodzi o to, że trawa jest zieleńsza po drugiej stronie płotu. Gołoborza się nie zielenią, a połoniny płowieją. Zieleń mam tylko w oczach i w liściach drzew.

Od poetów i profetów znamy piętno Hamletów:
szaleństwo, paranoje, lirę, wariata zbroję, 
uczucia jak naboje: światło, cisza i nastroje.
Tęskniące roje motyli w trującym kole. 

Ptaki płoną w locie. To miasto jest za duszne, ten świat. Z tego zmęczenia nawet świtu brak. Chciałbym się znaleźć w dzikim sadzie, nie-rajskim ogrodzie, nie-rajsko pierwotnym. Gdzie w ciszy duma jest i lęk. Widzę, jak wypalają lasy, jak runą sosny, jak zdychają na brzegach wieloryby. Jak zbłąkana pszczoła umiera daleko, a drwale odchodzą do swych chat. I spalam się, ale nie wypalam, trwam w ogniu, obmyślam własną magię. Tęsknię do tego, czego nigdy nie miałem, czego nigdy nie znałem. I schnę, powoli, jak kora wierzby rzuconej nad potokiem.

My ludzie prości, wrażliwi na sny
będziemy pościć, latając jak ćmy.
Szukamy ideału, wiedząc o tym, że to nałóg
i śnimy sobie smacznie deliryczne sny,
myśląc czy kiedyś zacznie dla nas lepiej być.


Śnij tylko dobre sny, Kochana.







2.6.11

Tęsknisz do miejsc, w których nigdy nie byłeś. Do dźwięków, których nigdy nie słyszałeś. Do obrazów i przestrzeni niepoznanych przez Twoje zmysły. Do ścieżek, którymi nigdy nie chodziłeś, do nieba, pod którym nigdy nie spałeś, do ludzi twardych jak ziemia, z którymi nigdy nie zamieniłeś słowa. Do potoków, z których nigdy nie piłeś zimnej, górskiej wody, do sadów, z których nigdy nie ukradłeś jabłka.
Tęsknisz, Przyjacielu, do tego, czego nigdy nie miałeś.

Biją dzwony, słyszysz? Biją tak, że odciski na dłoniach pękają, że chmury pękają, by zjednać się z burzą. Byś zjednał się z burzą. Byś stanął pod bitwą powietrza, całował się w deszczu i łapał pioruny, albo klęczał i krzyczał grzmotem z tęsknoty wikinga za Valhallą. Jesteś metalem ciężkim i trudnym, synem ziemi, wiatru, wody i ognia. Niewolnikiem mgieł, dzieckiem bezdroży, potomkiem praojców, rzuconym na złą ziemię w złych czasach. Jesteś i będziesz wyklęty, Banito Ciszy.

Jesteśmy straceni, wszyscy, bo nie ma dla nas miejsca w gospodzie, ani w grocie, ani w stajni. Boimy się. Wciąż uciekamy. Przeklinamy szeptem, gdy widzimy piękno, wspinamy się na drzewa, gdy chcemy zobaczyć go więcej. Zgubiliśmy serca w górach. Dlatego one tam teraz, dlatego my tutaj uschnięci. Szukamy sedna w poezji słów, zbliżając się do prawdy bez ostatecznego rezultatu. Czekamy na Ragnarok jak na świt. Błądzimy po omacku. Nie ma już prawdziwych szaleńców i my też nimi nie jesteśmy. Śnimy sobie smacznie deliryczne sny, myśląc czy kiedyś zacznie dla nas lepiej być.
My, ucywilizowani Indianie, samotne wilki w podartych spodniach, krzyczymy.



17.5.11

Jest centrum maja. Tarot mógł być albo bardzo wyrafinowanym złym duchem, albo między prawdą a Bogiem. Czuję się oddzielony od dzisiejszej nocy bardziej niż dawniej, jakby odgradzająca mnie od nieba szyba wytyczała barierę nie do przełamania. Barierę między jaźnią, a światem, samotnością, a jej brakiem, przeszłością i przyszłością, transcendencją i przyziemnością, wreszcie nieskończonością i absolutnym dokonaniem.
Tu nie czuję zapachu maja, nie czuję nocnego koncertu cykad. Tu jest cicho, ale jakby martwo.

W samym środku nocy szukam oczyszczenia, szukam spokoju wieczności, momentu, gdzie kończy się gonitwa. Lecz ta oś dąży do nieskończoności.

Po prostu wstać, ubrać się i wyjść. Nie oglądać się za siebie, wziąć plecak i odejść w góry, będące bardziej yin niż yang. Znaleźć mistrza, sifu, przewodnika, zacząć nowe życie, prawdziwe, autentyczne, z dala od pragmatyzmu i braku sensu, szkół, upupiania, urabiania na papkę, rzeźbienia z gliny stworzenia ołowianych figurek systemu. Wstać i iść. Odnaleźć siebie, a wraz z sobą żywą nieśmiertelność. Zahaczając o północ, skierować się na południe i już na zawsze być szczęśliwym.

Wiesz, taki kuter...



10.5.11

Sapere Aude

Jest tak strasznie gorąco.
Strasznie.
Badając strukturę płótna farby i prawdy
czuje się ciarki (wiedza wymaga odwagi).

gdy rozum zawodzi bądź
odważny
moralizowali, lecz wtedy było łatwiej
wystarczyło wyjść z domu by nie musieć wracać.

gdy rozum śpi rodzą się
demony
moralizują, przestrzegają nas i teraz
cierpimy na bezsenność choć dusza pragnie snu.

Jest tak strasznie, zapalam
zapałkę
gaszę zapalam gaszę zapalam i gaszę
po raz trzeci, trąby cisza consummatum est.



9.5.11

Ziemia pachnie tak jak zawsze o tej porze roku, o tym maju. Pachnie nocą, niebem gwiazd, każdą świetlną impresją i jaśminową perfumą. Dziś coś pękło, rozsypały się karty tarota. Mam duszę, więc się duszę, więc wzbraniam się, ale nie mogę złapać oddechu, choć nie palę. Oby tylko nie skończyć jak Nemeczek, żeby nie zabudowali tego skrawka ziemi co krzyczy, że jeszcze jest czas.

Jeszcze odnajdziemy, przyjdzie do nas ten mistycyzm. Jeszcze z pokorą odbierzemy, albo arogancko wydrzemy światło, ciszę i to jedno, co rozdziera lepiej niż tysiąc damasceńskich szabli w dłoni któregoś z herosów dawnych baśni legend i bajek. Bezkres traw i szum drzew. Przestrzeń. Dziś nie pamiętam już nawet jak się trzyma pióro, jak się kładzie farbę i rzeźbi w glinie stworzenia, lecz przyjdzie dzień, gdy w noc zmieni się cień i znów staniemy się wolni.

A do tego czasu... Będziemy płakać, krzyczeć w sercach. Będziemy trochę bardziej smutni, tak jak dawniej. Znów staniemy na pustej plaży Friedricha, na Mont Blanc polskich Tatr, na wiejskiej drodze, pośród pustych stepów, gdzie cisza odbita echem uderza w struny duszy i gra Ólafura, a może Szopena. Ty stoisz nad smutną rzeką, bo już się zmierzcha i czas wracać do domu. Wracać jak zawsze o tej porze, z majowym zapachem w nozdrzach i cykaniem świerszczy w absolutnych uszach.

Żadnej nocy nie czułem tak jak tej. Sto kilometrów zniknęło na mikrosekundę, świat zawirował, kończyny ledwie trzymały się ciała, a ja migotałem w kilku miejscach naraz. Teraz siedzę i mam dłonie Santiago, wyciągam nimi sieci z herbaty i czuję jedność. Zostało mniej niż więcej. Kiedyś obudzę się i po prostu będziesz obok, wiem to. Kocham Cię bardziej, niż byłoby to rozsądne.

Nie umiem uciekać?



27.3.11

Ciebie nie ma już na wyciągnięcie oddechu, a Tiersen gra nadal.
Wszystko pachnie Tobą, jesteś tu wciąż, wszędzie. Nawet gdy piję z butelki, to tak jakbym całował Cię w usta.

Gdyby tak wysadzić w powietrze wszystkie szkoły i zacząć uczyć ludzi od początku, począwszy od tego, że najważniejsza jest Miłość, a dopiero później wszystko inne? Gdyby uczyć ich od nowa uprawiać ziemię i czynić ją sobie poddaną, tak jak sami potrafią być poddanymi własnych żądz, lęków i przyzwyczajeń? Gdyby.

Gdybyś po prostu mogła być tutaj i zatrzymać czas.
Kolejne najlepsze dwa dni świata.

Gilotyna drzwi się zatrzasnęła kolejny raz. Jesteśmy na półmetku, a może już za nim. Mam ciarki na myśl, że zostało już mniej, niż więcej. Jeszcze tyle piękna i trudu, których nie mogę doczekać się!

Twoja twarz przez szybę, niemy film.
Milczę, że milczysz. Milczymy, że się kochamy.
Ja patrzę, Ty znikasz za horyzontem.
A Tiersen gra nadal.



14.3.11

Kuchnia


Zawsze marzyłem o takiej kuchni gdzie 
usiąść znaczy odlecieć. Mój Anioł ma
skrzydła z firanek pachnie świeżym chlebem
a za okno odlatuje na nitce
światła nawleczonej na sto igiełek 


rannego chłodu. Gdzie usiąść i siedzieć przy
stole o świcie. Ja Ty i Niewidzialni.
Gdzie zza framugi wygląda zmarznięta raz
łapa niedźwiedzia raz skrzydło wieloryba.
Gdzie gonić psi ogon to gonić chimery.


Zawsze marzyłem o takich firankach
koronkach zwiewnych i białych, subtelnych
co słońce łapią i ciepło przykryją
by nikt oprócz nas nie widział nie wiedział
że Szemkel także ma swojego stróża.
 

*               * 


Przyjdzie czas, taki czas, że wszystko będzie inaczej. Będą się dziać rzeczy straszne, jak pisał Podsiadło, i znów staniemy się wolni. A teraz? A teraz nie tylko śnieg stopniał. Teraz wiosna idzie naprawdę. Teraz My idziemy. Upadałem i umierałem już tyle razy, że przyszedł czas, żeby zmartwychwstać, nawet jeśli bolą barki i boli kark. Małe dłonie w wielkich dłoniach, czyli dwa cudy Miłości w jednej przenośni. Kocham Cię. Dobranoc.




5.2.11

Nie będę odkrywczy, ale te godziny są jak tygodnie, a minuty jak dni. Ciebie nie ma, całujemy się, mam w głowie północny wiatr, Ciebie nie ma, tęsknimy. Trochę płaczemy, trochę uśmiechamy, lubię Cię, bo pijemy razem herbatę i jemy ciastka i Ciebie nie ma. Słuchamy muzyki, leżymy, wycieramy psu łapy, śmiejemy się i robimy dziwne miny, których nie zrozumie nikt poza nami. Ciebie nie ma. Biegam z Tobą na barana po domu i kradniemy galaretki z miski. Szykujesz mi kromkę chleba z masłem (świeżo upieczony, jeszcze stygnie forma), krzyczysz, szepczę, krzyczę, szepczesz. Pieczemy bułeczki z cynamonem i wspominamy. Mówimy do siebie dłońmi i spojrzeniami, to nasz sekretny język, o którym nikomu ani słowa. Budzimy się, Ciebie nie ma, jemy wspólne śniadanie i sprawdzamy rozkład jazdy. Wyszywamy swoje pomysły igłą, nitką i zmieniamy obiektywy. Uśmiechamy się, monotonizujemy klikaniem, wygłupiamy i szczerzymy zęby do słońca za chmurami.
Ciebie nie ma.

To nie wiosna. To tylko śnieg stopniał.
To wciąż brak słońca i zimowy sen.
Ciebie nie ma od peronu,
nawet pod poduszką,
nawet pod uszkiem
Tylko w nim - szept.
Echo szeptania.
Jaśminowy
zapach
czar
Ty

Wszędzie dobrze, ale z Tobą najlepiej