Głodne dusze odchodzą głodne.

19.10.11

feniks

w deszczu gwiazd wstępuje w kosmos koliber
miota miota swój strach w oczach świateł
melancholia spokojnego psa siad
wycie wilka zmierzwiona sierść i kły

na glinianych symbolach wychował się atlas
kolumna niebios dorycka do bólu nieprzesadna
koryncko bez jońskich jajników nie ze słabości
kruszy się ale że był mocny za długo

świątynia królowej matki tętni życiem
spadają płascy wojownicy nie patrząc w dół
zlatują bogi złożono w ofierze skrzydła fryzów
zmęczony koliber tnie dziobem przez powietrze

kamienieją pióra blakną antycznie
roztrzaskany marmur okruchy życia
między niebem i niebem jest ziemia
teraz wiem: ptacy umierają w locie


- - -

Chciałbym ukryć w dłoniach zderzenie światów. Piękne dźwięki i magiczność kontrastów. Tu już nie ma huśtawek, wahadeł, czy karuzel. Tu jest wieczne drganie cząstek, rezonans, kamerton. Szukam, wątpię i próbuję, myśląc czasem, czy narodzenie się było konieczne i dlaczego akurat wtedy, kiedy duchy wyłażą na wierzch.




11.10.11

Tęsknienia VI

i polecisz jak orły jak stado skrzydlatych lwów
taki już twój los twój palmowy liść
by blisko i daleko drzewem poznania szeptem
krzykiem chłodnym horyzontem

spalać się w locie tonący wraku
tak rzucone kości nie odwrócą natury
nie cofniesz się przed niczym na piędź na dwie
cegło w tym murze człowieku twardy

będą krzyczeli pluli mówili nie to nie
tak walcz noś sztandar nie zawiedź ojców
będą zarzucali sieci pretensji
weź nóż i podrzyj jakbyś otwierał brzuchy

ich brudne wnętrza milcz po prostu
zostaw banalne prawdy przy sobie chleb
wodę i wiatr nie wszystko można mniej wolno
szybko chodź za mną umrzemy ale


- - -

Rzucić świat, wziąć Cię i uciec, zostać drwalem. Wieczne uciekanie. Ginąca rasa. O poranku kilka łez jak kamienie, bo to jesień, jesień Miła, jesień kamiennych rąk.