Głodne dusze odchodzą głodne.

17.5.11

Jest centrum maja. Tarot mógł być albo bardzo wyrafinowanym złym duchem, albo między prawdą a Bogiem. Czuję się oddzielony od dzisiejszej nocy bardziej niż dawniej, jakby odgradzająca mnie od nieba szyba wytyczała barierę nie do przełamania. Barierę między jaźnią, a światem, samotnością, a jej brakiem, przeszłością i przyszłością, transcendencją i przyziemnością, wreszcie nieskończonością i absolutnym dokonaniem.
Tu nie czuję zapachu maja, nie czuję nocnego koncertu cykad. Tu jest cicho, ale jakby martwo.

W samym środku nocy szukam oczyszczenia, szukam spokoju wieczności, momentu, gdzie kończy się gonitwa. Lecz ta oś dąży do nieskończoności.

Po prostu wstać, ubrać się i wyjść. Nie oglądać się za siebie, wziąć plecak i odejść w góry, będące bardziej yin niż yang. Znaleźć mistrza, sifu, przewodnika, zacząć nowe życie, prawdziwe, autentyczne, z dala od pragmatyzmu i braku sensu, szkół, upupiania, urabiania na papkę, rzeźbienia z gliny stworzenia ołowianych figurek systemu. Wstać i iść. Odnaleźć siebie, a wraz z sobą żywą nieśmiertelność. Zahaczając o północ, skierować się na południe i już na zawsze być szczęśliwym.

Wiesz, taki kuter...



Brak komentarzy: