Cholerny marazm. Jedynie pisać mi zostało, bo jak nie pisać, to co? To ze zmęczenia, tłumaczę sobie. To tylko zmęczenie, takie długie. Tuliłem w dłoni spadły liść, jak tuli się wróbla i czuje się jego ciepłe, pulsujące ciałko w złożonych skrzydłach. To jak mieć przyjaciela i nie mieć przyjaciela, ten liść, żółty spłowiały, suchy. Uleciał, chciał być szczęśliwy w kamiennym wietrze.
Śpiewa wiatr. Iskra płonie gdzieś jeszcze, deszczowa pochodnia. Spacery po ciemku, po omacku, czas czasów. Głowa bezwiednie opada jak ten liść. Wszystkie jesienie świata zamknięte w walizce tych kilku dni i nocy. Jest tak strasznie, nierzeczywiście. Oczy sęków patrzą na mnie z drewnianych mebli. Patrzą złym wzrokiem, takim, o którym można powiedzieć, że zabija. Gdyby mogły, to by krzyczały. Ja też.
Widzę rzeczy, których nie ma. Czuję zapachy nieistniejące. Czuję się poza wszystkim i gdyby nie to, że naskórek też mi się łuszczy, nie byłoby różnicy między fundamentalnymi wariantami bycia i nie bycia, bo byłoby wszystko jedno. Czarno-białe miasto z komiksu śpi. Tylko w jednym mieszkaniu, gdzieś, na końcu świata ktoś właśnie tłucze filiżankę pełną herbaty.
Szkoda tej herbaty.